Otchłań mojej śmierci (Ef 2, 4-10) 4 Niedziela Wielkiego Postu B

Byłem umarły, moje grzechy zabiły moje człowieczeństwo, dlatego Chrystus wszedł w śmierć, aby się ze mną spotkać i abym razem z Nim powrócił do życia. Wydaje się, że nie jest to na tyle skomplikowane, aby nie pojąć fundamentu Pawłowego kerygmatu.

Ale droga od intelektualnego zrozumienia do egzystencjalnego przeżywania tej prawdy jest niezmiernie długa. Po pierwsze uznać, że grzech rodzi śmierć. Ale jaki grzech? Ten, którym się brzydzę i jeśli mi się przydarzy bez niczyjego przynaglenia obiecuję sobie z nim walczyć, nigdy do niego nie wracać? Tak, także ten grzech, ale z nim sprawa jest dość oczywista. Upadam, wołam do Boga, a On w sakramencie daje mi pewność Swego przebaczenia. Ale jest inny grzech, w którym mam upodobanie i wcale nie dlatego, że jest szczególnie „przyjemny”. Być może nim także się brzydzę. Ale to grzech mojego JA, grzech związany z poczuciem własnej tożsamości, z przekonaniem, że bez tego grzechu … umrę, nie będę sobą, zginę pozbawiony poczucia własnej odrębności, rozpłynę się w bezkształtnej masie anonimowych ludzi, sam siebie nie poznam i zagubię się w dobrze znanym świecie. To także grzech, o którym mi mówiono, że „jak będę za dobry, to inni mnie zjedzą”. Więc nie chcę być „za dobry”, walczę o „bycie sobą”.

Mówienie o grzechu pychy, zwłaszcza w niektórych środowiskach zaangażowanych katolików, jest notoryczną banalizacją Adamowego dramatu: nie odepchnąć obdarowującej owocem Ewy, nie obrazić Boga zabraniającego jedzenia tego owocu i nie stracić okazji do poznania czegoś nowego, z czym być może związane są nowe szanse i nadzieje. Trywializujemy grzech Adama sprowadzając go do nieposłuszeństwa (najczęściej), albo „grzechu ucha” (słuchanie kłamstwa szatana), a w każdym przypadku nazywając go pychą („będziesz jak Bóg znał dobro i zło”) tracimy z oczu jego prawdziwy wymiar. Przecież świadomie nigdy nie chciałem być jak Bóg, nigdy nie chciałem Go obrazić. Nigdy świadomie nie chciałem, aby „świat kręcił się wokół mnie”. Problem polega na tym, że nie potrafię rozpoznać moich braków i zranień, a spontanicznie kieruje się w kierunku tego, co mogę otrzymać, a nie tego, co mogę dać. Zamiast wziąć owoc z ręki Ewy Adam mógł Bogu postawić jedno pytanie: Jak mogę pomóc Ewie w sytuacji, w której się znalazła poprzez skosztowanie owocu? Ale właśnie tego Adam nie potrafił: stanąć w szczerości przed Bogiem i wyznać, że nie umie znaleźć dobrego rozwiązania, że nie wie, jak kochać Boga, bliźniego i siebie. Adam wybiera to, co wydaje się najłatwiejsze, co nie wymaga ani daru z siebie, ani obnażenia swoich słabości. Ja czynię podobnie.

Podkreślanie darmowości zbawienia nie jest dla Pawła sposobem na skuteczniejszy „marketing” chrześcijaństwa – „bierz, bo to przecież za darmo”. Jezus zbawia za darmo, ponieważ nic nie mogę Mu ofiarować w zamian, ani niczym zasłużyć na ten dar. Adamowy dylemat, co zrobić w obliczu owocu podsuniętego pod nos, jest niemożliwy do rozwiązania poza Chrystusem. To On bowiem stawia Ojcu pytanie o to, co zrobić z zalęknionym śmiercią Adamem i w odpowiedzi daje siebie na krzyżu, aby spotkać się ze mną w mojej śmierci. Dlatego mogę Go spotkać odkrywając otchłanie mojego grzechu, mojego pragnienia, aby być jak Bóg, aby samodzielnie decydować, co dla mnie jest dobre, a co złe. Natomiast na nic służy powtarzanie mi, że jestem pyszny, zarozumiały, nieposłuszny, egoistyczny, etc. Jestem i nic nie potrafię z tym zrobić, dopóki nie spotkam w tych ciemnościach Chrystusa, Który mnie wyprowadzi z tej śmierci. Każdy inny sposób, każde „pracowanie nad sobą”, „poprawianie się”, prowadzą mnie do jeszcze większej zarozumiałości, egoizmu, etc., bowiem rodzą przekonanie, że „JA potrafię” się zmienić, więc i inni by mogli, gdyby chcieli. A prawda mojego dramatu polega na tym, że nie potrafię. Dlatego Chrystus zstępuje do mojej śmierci i ofiarowuje mi zbawienie za darmo, ale czy ja w to naprawdę wierzę?

ks. Maciej Warowny