Gdzie są znaki ? (Mk 16, 15-20)

echoewangelii

Wiara nie rodzi się z oglądania znaków, ale ze słuchania i przyjęcia Dobrej Nowiny. Naiwnością jest twierdzenie, że „gdym zobaczył, to bym uwierzył”, lub liczenie na to, że któryś z wymienionych w dzisiejszej Ewangelii znaków mógłby uleczyć moje wątpliwości i wahanie się w wierze. Ale to nie znaczy, że znaki są zbędne. Wręcz przeciwnie. One są następstwem wiary, one dosłownie „idą śladem wierzących”. To dlatego ich obecność jest ważna dla rozpoznania autentyzmu wiary. One nie są opcjonalne lub „zasadniczo zbyteczne”. One wskazują na wiarę zrodzoną z posłuszeństwa Ewangelii. Dlatego dzisiejsza Ewangelia stawia mi pytanie o moją wiarę. I jeśli na poziomie osobistych przekonań mogę usiłować wmawiać sobie, że mam wiarę, być może jeszcze niezbyt dojrzałą i trochę chwieją, ale ją mam, to pytanie o znaki, które „idą w ślad za wiarą” natychmiast wyprowadza z iluzji i konfrontuje mnie z rzeczywistością. I szkoda czasu na oszukiwanie siebie, że „ja nie potrzebuję znaków, wierzę bez nich”.

Głoszenie Ewangelii prowadzi do wiary i do zanurzenia w Chrystusa, do chrztu. Wiara zrodzona ze słuchania oraz potwierdzona śmiercią dla grzechu, ukrzyżowaniem z Chrystusem i współpogrzebaniem razem z Nim, jest fundamentem, na którym Bóg potwierdza znakami głoszone orędzie. Dlatego ani domaganie się znaków, jako warunku wiary, ani ich lekceważenie, jako zbędnego znaku prawdziwości orędzia, nie mają sensu. Ale jakie są to znaki są? Lista wydaje się prosta: egzorcyzmy, mówienie nowymi językami, branie do rąk węży, odporność na śmiertelne trucizny, uzdrowienia. Nie mogę uniknąć pytania, czy te znaki są obecne w moim życiu. Bo jeśli ich nie dostrzegam, to znak, iż albo nie mam wiary i moje chrześcijaństwo jest natury społeczno-psychologicznej, bez faktycznej więzi z Bogiem, albo jestem ślepy, a to oznacza, że Jezus Dobrą Nowiną nie otworzył mi oczu, czyli wracam do problemu miałkości mojej wiary. Lub też zupełnie nie rozumiem, czym są przewidziane przez Jezusa znaki wiary.

Jestem pewien, że Ewangelia nie jest głoszona po to, aby działy się znaki, ale po to, aby poprzez wiarę i chrzest prowadziła do życia wiecznego każdego, kto otworzy się na nią, aby go zbawiała. A znaki będą towarzyszyć nie tylko Apostołom, ale tym wszystkim, którzy uwierzą. A wiara nie rodzi się z oglądania znaków, ale ze słuchania Dobrej Nowiny. Znaki pojawią się w życiu tych, którzy uwierzą, a nie w życiu tych, którzy mieliby wierzyć. Dlatego pierwsza, spontaniczna odpowiedź, która rodzi się we mnie na pytanie o obecność znaków, to smutna refleksja, że chyba coś nie jest w porządku z moją wiarą. I wcale nie chodzi o to, że nie mam wiary dojrzałej, „pewnej, mocnej, powszechnej i żywej”, ale raczej o wątpliwości wokół natury mojej wiary, skoro spontanicznie trudno jest mi dostrzec znaki, które są nierozerwalnie złączone z obecnością wiary.

Ale z drugiej strony nie mogę ukryć faktu, że jestem świadkiem znaków, które nie mogą mieć innego źródła, jak tylko wiara zrodzona z przyjęcia Dobrej Nowiny. Po pierwsze doświadczam, iż tam gdzie głoszę Ewangelię, zatrzymuje się iście demoniczne zachowanie, czyli bluźnienie Bogu. Nie mam doświadczenia z satanistami, ale jestem świadkiem, jak Dobra Nowina leczy krzyk rozpaczy w obliczu cierpienia, kiedy człowiek złorzeczy Bogu, wypominając poczucie opuszczenia, wytykając Stwórcy Jego niesprawiedliwość, etc. Znamiennym pytaniem, które w cierpieniu odsłania otchłań niewiary, to pytanie: „Dlaczego to ja tak cierpię? Przecież jest tylu gorszych niż ja. Ja nie zasługuję na to. Więc dlaczego ja?” A wiara rzeczywiście prowadzi do wyrzucenia tego demona, który poddaje w wątpliwość miłość Boga, który na wzór żony Hioba szepcze nam do ucha: „Złorzecz Bogu i umieraj!”

Jestem także świadkiem, że przyjęcie Dobrej Nowiny uczy nowego języka, który jest nieznany światu. To język przebaczenia i miłości, język miłosierdzia, które jest jedynym skutecznym lekarstwem na grzech. Kiedy świat ukazuje siłę i zrodzoną z niej przemoc, jako jedyne narzędzia dla wprowadzenia pokoju, kiedy naturalnym odruchem jest pragnienie zemsty na złoczyńcach, a strajk, złość i demolujące wszystko manifestacje stają się „językiem dialogu społecznego”, Bóg wkłada nam w usta nowy język, który sprawia cuda. Język miłosierdzia i przebaczenia, który leczy rany i jedna rodziny. A Grzegorz Wielki nauczał, że kiedy mądrym nauczaniem wyrywamy zło z serca człowieka, to jakbyśmy węża brali do rąk, a on nam nie czyni żadnej krzywdy.

Ojcowie Kościoła mówili, że śmiertelną trucizną jest fałszywa doktryna, a najgroźniejszą chorobą, która prowadzi do śmierci jest grzech. Dlatego dziś mogę śmiało mówić, że pomimo nieustannego kosztowania śmiertelnych trucizn ideologii, doktryn i mód współczesnego świata, Pan zachowuje mnie przy życiu. One nie mogą mi nic uczynić, jeśli wiara pozostaje jedynym światłem mojego życia. A wkładanie rąk na chorych to codzienna praktyka każdego księdza, który spowiada. I chociaż rzadko jesteśmy świadkami natychmiastowych uzdrowień, to wytrwałość i cierpliwość w powtarzaniu tego gestu sprawia, że nie mogę zaprzeczyć, iż chorzy, na których władałem i wkładam ręce rzeczywiście odzyskują zdrowie. Pan rzeczywiście potwierdza znakami głoszoną Ewangelię. Lecz moja wiara niestety nie rodzi się ze znaków i nimi się nie karmi, ale potrzebuje nieustannego słuchania Dobrej Nowiny.

Ks. Maciej Warowny, Francja

TOP